Marcy Wójcik: Jak przedstawiłabyś się naszym czytelniczkom?
Katarzyna Gabryś, 43 l.: Z wykształcenia jestem germanistką. Pracuję w dziale HR w jednej z krakowskich korporacji obsługujących rynek niemieckojęzyczny. Na co dzień jestem też mamą czwórki dzieci w wieku od 4 do 14 lat. Uwielbiam bieganie, pilates, jogę, długie spacery, wyprawy w góry, pływanie. Czasem pozwalam sobie po prostu na nicnierobienie. To tyle tytułem krótkiego wstępu o mnie – kobiecie, która każdego dnia stara się łączyć wiele ról, ale nie zapomina przy tym o sobie.
MW: Jak to się w ogóle stało, że zdiagnozowano u ciebie raka piersi?
KG: Guza w piersi wyczułam sama, pod koniec listopada 2023 roku. To było zaledwie trzy miesiące po tym, jak rozstałam się z mężem i wyprowadziłam z dziećmi z naszego wspólnego domu. Pamiętam, że natychmiast pojawiło się we mnie bardzo mocne przeczucie, że coś jest nie tak – choć wcześniej miałam już doświadczenie z niegroźnymi guzkami. Mimo to, gdzieś w głębi czułam, że tym razem to coś innego. Wiedziałam też, że w ostatnich latach zupełnie zapomniałam o sobie. Poświęciłam się rodzinie, dzieciom, domowym obowiązkom, pracy i próbom utrzymania małżeństwa, które się rozpadało. Żyłam w trybie przetrwania, odkładając siebie na później.
Następnego dnia poszłam na USG. Już w trakcie badania lekarka dała mi do zrozumienia, że sprawa wygląda poważnie. A że jestem typowym zadaniowcem, nie czekałam ani chwili – dwie godziny po wyjściu z gabinetu miałam w ręku kartę DILO (Kartę Diagnostyki i Leczenia Onkologicznego, czyli dokument uprawniający do szybkiej ścieżki onkologicznej – przyp. red.) i byłam umówiona na pierwszą wizytę w poradni chorób piersi przy Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie.
MW: Co poczułaś, dostając diagnozę? Jakie emocje i myśli towarzyszyły ci w trakcie całego procesu?
KG: W momencie diagnozy poczułam się tak, jakby w moje życie wpadła bomba. Jakby nagle wszystko miało się skończyć. I wiem z rozmów z innymi pacjentkami, że wiele z nich czuło dokładnie to samo. Pierwsza myśl, jaka pojawiła się w mojej głowie, brzmiała: „Umrę”. Zaraz potem przyszła druga: „Nie mogę umrzeć. Mam małe dzieci”. Najmłodsza córeczka miała wtedy zaledwie dwa lata. Wiedziałam, że chcę być przy dzieciach – wychowywać je, patrzeć, jak dorastają, towarzyszyć im w codzienności. Po prostu być obok.
To był bardzo trudny czas – pełen ogromnych emocji, załamań, nagłych wybuchów i chwil, w których te emocje były tak silne, że musiałam usuwać się z pola widzenia dzieci i bliskich. Na szczęście nie byłam sama. Wspierała mnie moja mama. Miałam też wokół siebie wspaniałe kobiety – grupę przyjaciółek, które nie pozwoliły mi się zamknąć w lęku i samotności. Pamiętam, że w trakcie diagnozy każdego wieczoru jedna z nich przyjeżdżała do mnie – po prostu po to, żebym nie była sama. Jeśli miałam opiekę do dzieci, szłyśmy na długi spacer. To było niezwykle ważne, szczególnie wtedy, gdy najłatwiej było się nakręcać negatywnymi emocjami.
Bliskie osoby były przy mnie cały czas. Mogłam liczyć na ich obecność, pomoc, wsparcie, modlitwę. Każda dawała z siebie to, co mogła. Po kilku tygodniach udało mi się uporządkować myśli i podjąć konkretne kroki, żeby jak najlepiej przygotować się na dalszy etap diagnozy i leczenia.
Równowagę odzyskiwałam za każdym razem, gdy znajdowałam jakąś rzecz – nawet drobną – na którą miałam wpływ. Bardzo silne emocje wywoływała we mnie na przykład myśl o utracie włosów. Kiedy tylko padło słowo „chemioterapia przedoperacyjna”, wiedziałam, że to kwestia czasu, aż będę łysa. I za każdym razem, gdy o tym myślałam, wpadałam w panikę i histerię. Próbowałam więc jakoś oswoić ten temat.
Podczas pierwszej rozmowy z moją psychoonkolożką, Beatą Pachońską, którą bardzo sobie cenię, usłyszałam historię o pacjentce, która przed obcięciem włosów zorganizowała spotkanie z przyjaciółkami. Nie pamiętam już dokładnie tej opowieści, ale stworzyłam sobie na jej podstawie własny scenariusz. Jak już wspominałam, mam wokół siebie cudowną grupę kobiet. Zaprosiłam więc dziewczyny – przyjaciółki i bliskie mi kobiety – na wspólne, trochę rytualne obcięcie włosów. Spotkałyśmy się w moim domu. Każda przyniosła coś do jedzenia. Była muzyka, było wino, był śmiech i łzy. Wszystko się przeplatało. Było miejsce na każdą emocję. Dziewczyny rytualnie, po kolei, obcinały mi po kawałku włosy, a później jedna z nich, która jest fryzjerką, ułożyła z tego krótką fryzurę.
Bardzo bałam się tego momentu. Przez całe dorosłe życie, a właściwie odkąd pamiętam, miałam włosy do ramion. To była dla mnie ogromna zmiana i wyjście ze strefy komfortu. Nie wiedziałam, jak się będę czuć. I okazało się, że… jest świetnie. Naprawdę super! A gdy dzieci następnego dnia wróciły do domu, wtedy czteroletni syn powiedział do mnie: „mamusiu, masz nową fryzurę, pięknie wyglądasz”.
Właśnie na tym przykładzie chciałam pokazać, że starałam się skupiać na małych rzeczach – na tym, na co mogłam mieć wpływ. Bo szybko zrozumiałam, że na wiele spraw, takich jak długość kolejki, czas oczekiwania w poradni czy na wyniki badań, wpływu nie miałam. A to, co mogłam zaplanować lub zrobić po swojemu, dawało mi choć odrobinę poczucia odzyskania kontroli nad moim życiem.
Drugą rzeczą, która towarzyszyła mi przez całe leczenie, było szukanie pozytywów – nawet w tym, co trudne. Tak, jak z włosami. Nagle pielęgnacja włosów stała się o wiele prostsza i poświęcałam na nią mniej czasu. I gdyby nie choroba, pewnie nigdy nie zdecydowałabym się na krótką fryzurę, a już na pewno nie na ogolenie głowy. A dzięki temu mogłam zobaczyć siebie w zupełnie nowej wersji. I to doświadczenie okazało się naprawdę cenne. Powiem szczerze – jestem z tego swojego podejścia dumna. I kiedy o tym opowiadam, robię to właśnie z dumą.
MW: Jak wyglądała ścieżka leczenia? Czy kolejne etapy były dla Ciebie jasne? Czy znalezienie pomocy było trudne?
KG: Jak już wspomniałam, najpierw umówiłam się do poradni chorób piersi. Na wizytę miałam czekać około dwa tygodnie, ale było mi bardzo trudno żyć w tej niepewności i niewiedzy. Postanowiłam więc skontaktować się z chirurgiem, który operował mnie prawie dziesięć lat wcześniej – dr. Marcinem Migaczewskim. Umówiłam się do niego prywatnie. Miałam do niego duże zaufanie – już wtedy zapamiętałam go jako człowieka niezwykle kompetentnego, ale też ciepłego, z ogromną empatią i spokojem, którego tak bardzo potrzebuje pacjentka w takiej sytuacji. Pan doktor nie straszy, ma bardzo dobre podejście, potrafi dać poczucie bezpieczeństwa.
Już od pierwszej chwili, kiedy stanęłam w drzwiach gabinetu, wiedziałam, że to była najwłaściwsza decyzja. Gdy pan doktor przyłożył głowicę USG do chorej piersi, po kilku sekundach było jasne, z czym mamy do czynienia. Spojrzał na mnie i powiedział: „No to co, pani Kasiu – działamy.”
Na tej wizycie padły też niezwykle ważne słowa, których chwyciłam się jak tonący brzytwy. Powiedział: „Pani Kasiu, rak piersi to choroba przewlekła. To się leczy. Z tego się wychodzi.” To zdanie było dla mnie jak kotwica. Trzymało mnie wtedy i trzyma mnie do dziś. Tak, to były niezwykle ważne słowa. I myślę, że chciałabym, żeby usłyszała je każda kobieta, która mierzy się z tą diagnozą.
Dalej zostałam pokierowana do poradni przyszpitalnej, gdzie rozpoczął się już cały proces dalszej diagnostyki i planowania leczenia. Czas oczekiwania w poradni na wizyty i badania był dla mnie trudny. Każdego dnia przewijało się tam po kilkadziesiąt osób – czasem nawet osiemdziesiąt – więc musiałam uzbroić się w ogromną cierpliwość. Pierwszym krokiem była biopsja i mammografia, potem oczekiwanie na wynik. Następnie dostałam skierowanie na tomografię komputerową, żeby sprawdzić, czy nie ma przerzutów do innych organów. Miałam też biopsję węzłów chłonnych. Dopiero komplet wyników pozwolił na zwołanie konsylium lekarskiego. To oczekiwanie – trwające w sumie około półtora miesiąca – było dla mnie bardzo trudne, bo na każdy etap trzeba było czekać. W międzyczasie usłyszałam od mojego lekarza prowadzącego, że najprawdopodobniej będę mieć chemioterapię przedoperacyjną, trwającą około pół roku, a potem operację.
Przyjmowałam to wszystko etapami – krok po kroku. Nie miałam potrzeby wiedzieć od razu wszystkiego, bo, jak się później okazało, plan leczenia i tak uległ zmianie po wyniku histopatologicznym. Zrozumiałam wtedy, że w tej chorobie wcześniejsze planowanie rzadko przynosi realny efekt – bo wiele rzeczy po prostu dzieje się po swojemu. Ostatecznie moje leczenie wyglądało tak: od końca stycznia do początku czerwca trwała chemioterapia – cztery cykle tzw. „chemii czerwonej” i cztery cykle „białej”. Przy tej drugiej rozpoczęto również podawanie immunoterapii.
Pod koniec czerwca przeszłam operację – mastektomię podskórną z rekonstrukcją. Podczas zabiegu usunięto też sześć węzłów chłonnych. Wynik histopatologiczny wykazał pozostałości komórek nowotworowych oraz przerzut do węzłów, więc było jasne, choć wcześniej tego nie planowano, że konieczna będzie jeszcze radioterapia, żeby zwiększyć skuteczność leczenia. Od września do października przeszłam pięć tygodni radioterapii – w sumie 25 naświetlań. Immunoterapię kontynuowałam aż do kwietnia 2025 roku. Obecnie jestem w trakcie hormonoterapii, ponieważ mój nowotwór był hormonozależny. W czerwcu tego roku zdecydowałam się też na operację profilaktyczną drugiej piersi, żeby zminimalizować ryzyko ewentualnego przerzutu.
Diagnoza i leczenie trwały łącznie prawie półtora roku. Był to czas, w którym nie pracowałam, koncentrując się w pełni na leczeniu i regeneracji. W tym roku, w kwietniu, tuż po zakończeniu immunoterapii, wróciłam do pracy i aktywności zawodowej. Bardzo się z tego cieszę, bo daje mi to poczucie normalności i pozwala odzyskać kontrolę nad codziennym życiem.
MW: Jaki był stosunek lekarzy do ciebie jako pacjentki? Czy spotkałaś się z należytą empatią? A może masz złe doświadczenia z gabinetów medycznych?
KG: Zawsze powtarzam, że mam w życiu szczęście do ludzi. I… chyba też sama dość dobrze dobieram ludzi wokół siebie. Moje wybory często okazują się intuicyjnie dobre. W kontakcie z lekarzami również nie miałam większych problemów – spotkałam osoby kompetentne i empatyczne. Oczywiście wiem, że system jest niewydolny, a lekarze mają za mało czasu dla pacjenta. To ogromna trudność, bo dla wielu osób stanowi to prawdziwą barierę. Pacjentki i pacjenci przychodzą przestraszeni, nie wiedząc, co dalej, a lekarz ma bardzo ograniczoną możliwość wsparcia.
Generalnie rzadko kiedy potrzebowałam więcej niż 5-10 minut w gabinecie, chyba że pojawiało się nowe badanie albo przechodziłam na kolejny cykl leczenia, gdzie procedury wymagały więcej czasu. Dlatego nie mam złych doświadczeń ani z lekarzami, ani z wizyt w gabinetach – mimo ograniczeń systemu czułam się bezpiecznie i dobrze zaopiekowana.
MW: A co w doświadczeniu raka osobiście było dla ciebie najgorsze?
KG: Najtrudniejsze momenty? W dużej mierze nie te związane bezpośrednio z samym leczeniem, choć ono oczywiście jest wyczerpujące i trudne. Wiedziałam jednak, że tak będzie, więc mogłam nastawić się na to pozytywnie i optymistycznie, a to dawało mi siłę do przetrwania. Zawsze podkreślam, że najtrudniejszy był dla mnie moment diagnozy – ta niepewność, lęk, brak informacji. Ale kiedy już zaczyna się działać, zna się plan i wie, co robić, jest znacznie łatwiej.
Kolejnym trudnym krokiem było powiedzenie bliskim o chorobie. Na etapie diagnozy najpierw powiedziałam o wszystkim mojej mamie. Pamiętam, że w sobie miałam ogromny natłok emocji i było mi bardzo trudno zacząć rozmowę. Myślę, że dlatego, że sama jestem mamą i doskonale rozumiem, jak ważny dla matki jest stan zdrowia dziecka – niezależnie od jego wieku. W tym momencie w jednej osobie rezonowały we mnie dwie role: córki i matki. Podczas rozmowy płakałam, a mama wspierała mnie wtedy i wspiera do dziś.
Potem – powiedzenie dzieciom, co się dzieje i co nas czeka. Przy najmłodszych, które miały wtedy 2, 4 i 6 lat, wiedziałam, że zrobię to łagodnie, nie ujawniając wszystkich szczegółów. Powiedziałam im tyle, ile były w stanie zrozumieć: że leki, które będę przyjmować, mogą sprawić, że poczuję się słabsza, wypadną mi włosy, a w perspektywie czeka mnie operacja. Pozwoliłam zadawać pytania. Dzieci przyjęły to zaskakująco spokojnie. Co ciekawe, u całej czwórki temat włosów rodził najwięcej pytań, emocji i niezgody.
Trudniej było z najstarszą córką, która miała wtedy 12 lat. Świadomość dwunastolatków jest już większa, więc ten moment był bardzo emocjonujący. W jej oczach zobaczyłam przerażenie, złość i bezsilność. Ale ostatecznie zauważyła, że moje nastawienie do choroby i leczenia jest mimo wszystko pozytywne. Mówiłam szczerze i z przekonaniem, koncentrując się na procesie zdrowienia, a nie na chorowaniu. Myślę, że dzięki temu zaufała mi – że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebym była zdrowa. Zresztą wszyscy moi bliscy ufali w to cały czas i w to, że ja naprawdę wyzdrowieję.
Mam też taką małą anegdotkę związaną z rozmową z moją najstarszą córką. Chciałam w jak najłagodniejszy sposób przekazać jej informację o chorobie. Pomyślałam wtedy, że oprę się na samym słowie „nowotwór”. I na początku rozmowy powiedziałam jej, że to taki nowy twór – coś, co niby brzmi niewinnie, ale jednak nie jest pożądane w organizmie, więc trzeba zrobić wszystko, żeby się go pozbyć. Opowiadałam o guzku, który właśnie jest tym „nowym tworem”. Córka przyjęła to z ogromnym spokojem, kiwnęła głową i w pewnym momencie mówi do mnie: „Mamuś, dobrze, że to nie rak.” No i wtedy zrozumiałam, że moja próba złagodzenia sytuacji trochę obróciła się przeciwko mnie. Musiałam to potem delikatnie „odkręcać” i wytłumaczyć jej, że tak, to właśnie rak, tylko że my nad nim pracujemy i mamy plan, jak go pokonać.
Na pewno jednym z najgorszych momentów było dla mnie osobiście wszczepienie portu naczyniowego. Nagle pojawiło się ciało obce w moim ciele. Zaakceptowanie tego było trudne, a sam zabieg – nieprzyjemny. Innym wyzwaniem była infekcja bakteryjna układu pokarmowego po operacji. Nie chodziło o to, że zaraziłam się czymś w szpitalu, ale antybiotyk podany przy operacji wyjałowił moją florę bakteryjną, co spowodowało namnażanie się niepożądanych bakterii. Długa antybiotykoterapia po tak dużej ingerencji w ciało była wyczerpująca, długo dochodziłam do siebie.
Co ciekawe, niewiele osób zdaje sobie sprawę, że po leczeniu, gdy pacjentka nosi już status „zdrowej” pacjentki onkologicznej, też pojawiają się trudności. Chce się wrócić do starego życia, do dawnych przyzwyczajeń, do pracy, do codziennych czynności… a ciało nie jest już takie samo. Umysł, pamięć, emocje — wszystko się zmienia. Po takim leczeniu stajesz się innym człowiekiem. I to także może być ogromnym wyzwaniem w całej tej historii, którą przechodzi każda osoba po chorobie.
W moim przypadku najtrudniejsze momenty dotyczyły też często niespodziewanych zdarzeń z zewnątrz. Na przykład musiałam przeprowadzić się z dziećmi w trakcie chemioterapii – drugi raz w ciągu siedmiu miesięcy. Do tego dochodziły sprawy związane z moim byłym mężem – próba dojścia do porozumienia w kwestii alimentów, kontaktów z dziećmi, kwestii prawnych, tak aby rozwód ruszył z miejsca. Wszystkie te sprawy wymagały ode mnie czasu, energii i ogromnego nakładu emocjonalnego. Były naprawdę trudne i dodatkowo mnie osłabiały w momentach, kiedy powinnam była skupiać się na leczeniu.
W trudniejszych momentach mogłam liczyć też na pomoc znajomych i przyjaciół. Najłatwiej było mi prosić o drobiazgi – odebranie dziecka, zrobienie małych zakupów, przyniesienie porcji zupy, czy towarzystwo na spacerze. Trudniej było, gdy tej pomocy potrzebowałam więcej. Czasem mama wyjeżdżała albo nie mogła przyjechać, więc starałam się dzielić obowiązki, żeby nie obciążać jednej osoby. Najtrudniej jednak było mi przyjąć pomoc finansową. Kilka razy dostałam zapytania o kiermasz charytatywny, czy inną formę zbiórki pieniędzy, by nas wesprzeć. Długo nie mogłam się przełamać. Jednak tuż przed drugą przeprowadzką, kiedy już wiedziałam, że wzrosną nam koszty utrzymania, a ja byłam na zwolnieniu lekarskim, zrobiło się naprawdę ciężko. Musiałam wtedy zdecydować, że przyjmę wsparcie. Mówiłam już o wychodzeniu ze strefy komfortu. To był kolejny bardzo mocny moment.
Moje przyjaciółki założyły zbiórkę na portalu zrzutka.pl – i odzew był niesamowity. W bardzo krótkim czasie udało się zebrać zakładaną kwotę. Później zdecydowałam się zakończyć zbiórkę i zostać podopieczną Fundacji „Siepomaga”. Dzięki temu mogę dalej korzystać z pomocy – m.in. z 1,5% podatku przekazywanego przez inne osoby (dane do wpłaty znajdziesz na końcu artykułu – przyp. aut.).
MW: Gdybyś miała zachęcić dziewczyny i kobiety do regularnych badań profilaktycznych, co byś im powiedziała?
KG: Ja widzę to tak, że dbanie o siebie, własne zdrowie i szeroko pojęty dobrostan jest naszym głównym, nawet naj-, najważniejszym zadaniem. Jeśli my, kobiety, nie postawimy siebie na pierwszym miejscu, nie będziemy zdrowe, wypoczęte i szczęśliwe, odbije się to na naszym najbliższym otoczeniu. Nasze zdrowie jest jak maseczka w samolocie – najpierw nakłada się ją sobie, a dopiero potem pomaga osobie obok.
Spotykam się wielokrotnie z nastawieniem, że ktoś nie idzie na badania, „bo jeszcze coś znajdą”. To nie jest właściwe podejście. Jeśli nie wiemy, co dzieje się w naszym ciele, nie możemy zadziałać na czas i naprawić tego, co jest nie tak.
Wiele kobiet myśli: „Mnie to nie dotyczy”. „Przecież tylko starsze panie chorują na raka piersi”. „Prowadzę zdrowy tryb życia, uprawiam sport, dobrze się odżywiam, karmiłam piersią, nie mam nałogów – więc jestem bezpieczna”. Nic bardziej mylnego. Ta choroba nie czyha jedynie na starsze, schorowane kobiety czy osoby z nałogami. Kolejki do onkologów są coraz dłuższe, a pacjentki – coraz młodsze. Coraz częściej chorują kobiety między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia. Najmłodsza pacjentka, jaką spotkałam, miała zaledwie 16 lat. Ja swojego pierwszego, niegroźnego guza miałam wycinanego w wieku dziewiętnastu lat. A w moim bliskim otoczeniu – tylko w czasie mojego leczenia i od momentu diagnozy – sześć kobiet rozpoczęło własne leczenie onkologiczne.
To może spotkać każdą z nas, niezależnie od wieku. I właśnie dlatego tak ważne jest, żeby się badać, żeby znać swoje ciało i reagować, kiedy coś się zmienia. Jeśli mamy świadomość stanu naszego zdrowia, zyskujemy możliwość działania: leczenia, poddania się zabiegom, naprawienia tego, co wymaga poprawy i wyprostowania wszystkiego na nowo.
W przypadku piersi niezwykle ważne jest nie tylko regularne chodzenie na USG czy mammografię, ale też regularne samobadanie. Wszystkie dorosłe kobiety powinny je wykonywać raz w miesiącu. Samobadanie nie zajmuje wiele czasu – raptem kilka minut – a daje możliwość zauważenia ewentualnych zmian. Jeśli dobrze znamy swoje ciało, możemy szybciej reagować, bo dostrzegamy nawet drobne różnice. Dlatego dbajmy o regularne badania i uważność wobec własnego ciała. Wczesne wykrycie nowotworu znacznie zwiększa skuteczność leczenia i daje realną szansę na całkowite wyzdrowienie.
Tak że, droga Dziewczyno, droga Kobieto! Postaw siebie na pierwszym miejscu i badaj się, pomacaj się! Bo profilaktyka ratuje życie.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o tym, jak rozpoznać pierwsze objawy raka piersi, jakie badania wykonać i na czym polega leczenie, przeczytaj nasz artykuł:
👉 „Rak piersi: objawy, diagnoza i rokowania nowotworu złośliwego”.
Znajdziesz tam wskazówki o samobadaniu, diagnostyce i możliwościach terapii
––––––––––––––
Jeśli chcesz wesprzeć Kasię na drodze do zdrowia i pełnej sprawności, przekaż jej swoje 1,5% podatku. Wystarczy, że w PIT wpiszesz:
KRS: 0000396361 – FUNDACJA SIEPOMAGA
Cel szczegółowy: 0748558 Katarzyna