Jeśli na co dzień nie myślisz o cyklu menstruacyjnym, jest spora szansa, że albo nie masz żadnego problemu dyżurnego, który aktualnie pali się na czerwono, albo… o tym nie wiesz XD. I jeśli czujesz zażenowanie, bo należysz do drugiego “klubu”, chcę Ciebie tutaj uspokoić: nie ponosisz za ten fakt żadnej winy. Sytuacja ta ma bowiem systemowe korzenie i stoją za nią lata kulturowej ściemy i brak sensownej edukacji w tym temacie, które dopilnowały, że dzisiaj nie umiemy rozpoznać początków problemu, dopóki nie wybuchnie symptomami. A „wybucha” jakby coraz częściej.
A przecież nie mówimy tutaj o temacie błahym, a o całym Twoim systemie operacyjnym! Niektórzy uważają nawet, że cykl menstruacyjny to comiesięczny raport o Twoim stanie zdrowia, dzięki któremu możesz zajrzeć za kulisy własnych symptomów. I mam tutaj na myśli nie tylko info na temat Twoich hormonów – a tym samym owulacji, płodności czy perimenopauzy – ale też nastroju i układu odpornościowego.
How cool is that?!
I wiele „ciał decyzyjnych” już zaczyna ten fakt doceniać – np. Amerykańska Akademia Pediatryczna (AAP) i Amerykańskie Kolegium Położników i Ginekologów (ACOG). Już jakiś czas temu uznały one regularność miesiączki za jeden z kluczowych parametrów życiowych, które należy sprawdzić, kiedy badamy nastolatkę. I powinien o to pytać każdy lekarz.
Jak jest w praktyce – sama wiesz.
Jedynym miejscem, gdzie do pewnego stopnia interesują się naszym cyklem, jest gabinet naszego gina, a i tam nie zawsze pytają o każdą z jego składowych; chyba że wyraźnie podkreślasz, że starasz się o dziecko. Rozwiązanie problemów bywa (często) jakoś podobne, z reguły „PESEL-dependent”: kiedy jesteś bardzo młoda, najprawdopodobniej usłyszysz, że „na pewno z tego wyrośniesz”. Potem wesprą Cię pigułkami antykoncepcyjnymi, a na końcu, kiedy Twoja płodność zaczyna gasnąć, hormonalną terapią zastępczą. I na żadnym z tych etapów nikt specjalnie nie pochyli się nad owulacją, miesiączce przypisując całą swą uwagę.
Skąd to uparte ignorowanie tematu pomimo wyraźnych wytycznych? Obstawiałabym dziedzictwo histerii.
O histerii lubię myśleć jak o dywanie, pod który zmiata się wszystko to, na czym się człowiek nie zna, ale nigdy się do tego nie przyzna. Wyrasta z niezrozumienia naszej kobiecej inności, panicznego przed nią lęku i potrzeby jej okiełznania. W przeszłości określano tym mianem każde zaburzenie, z którym mierzyły się kobiety, a którego przyczyn nie potrafiono wytłumaczyć. Wpychano tutaj zatem bolesne miesiączki, obfite krwawienia, ale też problemy z zajściem w ciążę czy tajemnicze zmiany nastroju, które dopadały ich posiadaczkę w drugiej części cyklu. Brak precyzyjnych narzędzi diagnostycznych zastępowano twardym założeniem, że wszystko, co nie-męskie, jest wyraźną anomalią, wykrzaczeniem natury, które trzeba jakoś przywołać do porządku i na tym opierano dalsze „leczenie”.
Bo sposób tłumaczenia zawiłości biologii reprodukcyjnej zawsze jakoś odzwierciedla społeczne hierarchie, struktury i ideologie, jak mawiała pewna filozofka.
Za każdym z tych schorzeń stała oczywiście macica, której powiązania z cyklem menstruacyjnym odkryto już w starożytności, w jej okiełznaniu upatrując skutecznego sposobu ich leczenia. Jednym z pierwszych, który objaśnił nam jej działanie, był Arteusz z Kapadocji, który nazywał macicę „zwierzęciem żyjącym wewnątrz zwierzęcia” i przypisywał jej zdolność wędrowania w odległe rejony jamy brzusznej. Tak rozumiana macica wymagała specjalnego traktowania: swoistej tresury albo… sprytnego odwrócenia uwagi; inaczej mogłoby ją ponieść i tyle by ją widzieli. Rozwiązanie proponowane przez Areteusza było banalne w swojej prostocie – aromaterapia; macica bowiem rzekomo „reaguje” na zapachy, a ich rozmaite kombinacje potrafią sprowadzić ją na właściwe miejsce. Przypomina cielę pokornie wędrujące za olfaktoryczną marchewką. Wystarczy ją sensownie przygotować. Innym sposobem była ciąża (of kors), która przywiązywała ten organ „do domowej kanapy”, oczywiście razem z jej właścicielką. A potem już poleciało. Oj, niedobry Areteusz, niedobry.
Średniowiecze miało własne rozwiązania, może mniej medyczne, a bardziej z gatunku termodynamicznych, w skrajnych wypadkach proponując „agresywną terapię gorącem” jako rozwiązanie kwestii kobiecego nadmiaru. Renesans z kolei zachwycony ciałem i gnany obsesją jego zrozumienia, tak naprawdę skupiał się na męskiej jego wersji, macice zwyczajnie ignorując.
Wszyscy „tęskniliśmy” za oświeceniem, które przyniosło ze sobą rozwój nauki. Jednak nadal nie docierała ona do odpowiedzi na temat naszych cyklicznych dolegliwości, wszystkie ukrywając za etykietą histerii. A potem histerię zastąpiła somatyzacja i każdy z naszych „kobiecych” symptomów tłumaczony był jakąś formą stresu.
Jak widzisz, długo czekałyśmy na jakieś sensowne odpowiedzi. Możliwe, że także dlatego, że kobiety długo nie były zapraszane do udziału w badaniach naukowych. Było to zarówno formą protekcji – bo przecież przede wszystkim trzeba było chronić naszą płodność, po drodze zapominając, że nawet kobiety w ciąży to często kobiety chore – jak i oszczędności. Zmienność cyklu wydłuża badania, generując wyższe koszty. Stąd „przepaść wiedzy”, o której wspomina Maya Dusenberry. Towarzyszyła jej także „przepaść zaufania” do kobiet jako wiarygodnych reporterek na temat własnego stanu zdrowia. Jeszcze w latach 70. w jednym z amerykańskich podręczników do ginekologii pojawił się wyraźny zapis, podkreślający, że większość kobiet przesadza w opisie swoich symptomów, pragnąc uwagi, która dokarmi ich neurozę.
Problemu nie ma, jeśli się w niego nie wierzy.
Na szczęście mamy teraz czasy znacznie bardziej progresywne, choć i tutaj nie brakowało dziwnych teorii – zwłaszcza tłumaczących samą miesiączkę. Jedna z nich pojawiła się w latach 90., kiedy to świat obserwował epidemię AIDS, namiętnie wyjaśniając biologię, odwołując się do czynników patogennych (wirusów czy bakterii). Pojawiła się wówczas teoria, że miesiączka to mechanizm samooczyszczania się z bakterii, których dostarczały seksualne harce. Późniejsze badania nie potwierdziły, że cokolwiek zmienia się w składzie naszego mikrobiomu na dłużej. W tym samym czasie pojawiły się także teorie z gatunku behawioralnych, które miesiączkę tłumaczyły jako widzialny znak dla biednego „samca”, że z tą konkretnie nie ma sensu na ten moment inwestować w przenoszenie genów; jak gdyby ludzie uprawiali seks tylko z powodów reprodukcyjnych. Były również teorie, które twierdziły, że obserwowana synchronizacja miesiączek niektórych kobiet (pozorna tak naprawdę) jest swoistym gestem natury, pozwalającym przerwać rzekomą, niekończącą się kopulację ludzi i oddać się innym zajęciom. Ktoś twierdził nawet, że piramidy mogły powstać właśnie z tego tytułu – w przerwie od bzykankiem zaczęto po prostu budować.
Wszystko to zabawne dzisiaj, ale nie ma co się dziwić, że cykl menstruacyjny – a szczególnie miesiączka, która dla postronnego obserwatora może wydawać się scary, bo jak wyjaśnić ranę, która pojawia się znikąd?! – budził tyle emocji u publiczności. Jednak to nie on był problemem – problemem była owa publiczność i kultura, w której się kąpaliśmy.
Wygląda na to jednak, że klimat naukowy i społeczny wreszcie się zmienia – choć nadal robi to w tempie właściwym lodowcom, lol. I coraz częściej nauka znajduje odpowiedzi na stawiane przez nas pytania. To jednak, czy docierają one do nas na poziomie lekarzy, to zupełnie inna histeria. Ups, historia, oczywiście.